Czedar – przeuroczy, rosły blondyn, który swój pierwszy rok życia spędził przy budzie, na sznurku i kolczatce wrastającej w szyję. Na szczęście znaleźli się Ludzie Wielkiego Serca, którzy Czedarowi uratowali życie i przywrócili wiarę w człowieka, znajdując mu nowy, Własny Dom. Wielkie serce tego równie wielkiego biszkoptowego laba otworzyło się na nową rodzinę, w której ma kochającą Panią i Pana, dwoje dzieci do zalizywania i czekoladową siostrzyczkę do zabawy oraz rzesze sympatyków po sąsiedzku.
Na dowód, że domek Czedarka jest wspaniały cytuje kilka co ciekawszych postów E. Frankiewicz z Forum. Warto dotrwać do końca i przeczytać wszystko 🙂
Wysłany: 19-01-2015, 17:28
Witamy z Maderą i Czedarkiem!!!
Wczoraj o 13:00 nastąpiła godzina zero – nasze pierwsze spotkanie z Czedarem, w DT (skądinąd fantastycznym, Pani Basiu, ogromnie dziękujemy za wszystko najlepsze, co zrobiła Pani dla Czedarka!).
Wchodzimy, Madera tańczy obłędne tango (po 150 km jazdy to nawet nie dziwne…), po czym rozlegają się dwa donośne szczeknięcia, cieńsze (to Melcia) i gruby bas (wiecie o kim mówię?). Potem następuje eksplozja radości – biszkoptowa błyskawica subtelnym kroczkiem ciężkozbrojnego hoplity wybiega z domu i porywa Maderę do szalonego tańca, rozpoczętego zamaszystymi liźnięciami różowych ozorów, a zakończonego wspólną kąpielą w oczku wodnym (podobno były tam rybki…). Uff, kamień z serca! Psy się zapoznały i nawet wyrażają wzajemną sympatię…
Kolejne półtorej godziny to obłędna gonitwa trzech psów po domu (kotek się przezornie nie wtrącał) i nasze próby rozmowy na temat potrzeb i oczekiwań Czedara, przerywane, li i jedynie, hamowaniem psich zapędów do rujnowania domu.
O 14:30, żegnani smutnym pysiem Meli i łzami Pani Basi wyjeżdżamy z Czedarem w kierunku Lublina. Dwu – i pół godzinna podróż minęła spokojnie, drobne zapasy w stylu wolnym na tylnym siedzeniu są bowiem niegodne wzmianki.
O 17:00 docieramy do domu z dwoma wściekle głodnymi labradorami, więc pierwszym bojowym zadaniem było naszykowanie dwóch psich misek oraz zaniesienie ich do psiej jadalni tak, aby nie zostać stratowanym (i tu melduję – żyjemy – i nawet nic nie mamy złamanego!!!). Michy zostają pożarte w kilka sekund, odbywamy pierwszy spacerek po naszej wsi, Czedarek wymienił kilka dość głośnych poglądów z sąsiedzkimi Burkami, Reksiami i Azorkami, w międzyczasie Maderka usiłowała bliżej zapoznać się z sąsiedzkim kotem, ale ten ostatni chęci do współpracy nie wyrażał…
Po powrocie do domu rozpoczął się psi wrestling, kradzieże zabawek naszego syna, piłek córki i żarcia kocicy (ta ostatnia bardzo dobitnie wyraziła swoją dezaprobatę, krew kapała mi z ręki do rana, mam też soczystego siniaka, nawet nie sądziłam, że nasza kota potrafi tak znokautować taką herod – babę jak ja…). Psie zapasy zakończyły się o 3 nad ranem, kiedy to Czedar czule przytulił się do mojego boku swoimi 40 kg sapiąco – dyszącego, słodkiego ciężaru, detronizując Maderę, której przypadło miejsce na moich nogach (dla moich nóg to może i lepiej, Mada waży tylko 27 kg). Rano o 8 poczułam co to znaczy czuć się jak sardynka w puszce…
Dzisiaj ponownie zwiedzaliśmy z Czedarem okolice, Madera przy okazji spacerku zrobiła z biszkoptowego labradora niedźwiedzia brunatnego, Czedar zaś zrobił z brązowej labradorki labradorkę błotną, porośniętą liśćmi oraz innymi bogactwami naturalnymi w modnych kolorach ziemi…
Czedar zaliczył też już pierwszą wizytę u weterynarza, jest zdrowiutki, ma lekką nadwagę, a chwilowo naczelnym problemem jest jego gojąca się szyja oraz grzybek w uszkach (już leczymy). Poza tym jest cudownym psem i zamieszkał w naszych sercach!!! Jutro opiszemy co u nas więcej. Pozdrawiamy w psio – ludzkim komplecie.
Wysłany: 21-01-2015, 12:31
Czedarek już się zadomowił, z Maderą szaleją non stop (z drobnymi przerwami), próbują wzajemnie zająć miejsce samca alfa, jak na razie Czedar wygrywa gabarytami, a Mada zwinnością, więc są na remis. W nocy Mada śpi w naszym łóżku, Czedar zaś wybrał sobie spanie z naszą 8-letnią córą (i dobrze im razem). Apetyty piesom dopisują, micha znika w kilka sekund, ale Czedar Madowej michy nie rusza, natomiast ona zawsze musi sprawdzić, czy u niego coś nie zostało…
Jedynie nasz roczny synuś parokrotnie został zepchnięty z zamierzonej trasy, bo kiedy Mada z Czedarem szaleją, to świat dla nich nie istnieje…
Wysłany: 24-01-2015, 20:25
Czedarek ma się świetnie, tylko grzyb z uszu nie chce uciekać, prawdopodobnie trzeba będzie antybiotyk ogólny, bo douszny nie wystarczy, w poniedziałek kontrola u weta i decyzja. Zadomowił się już całkiem, gruchają z Maderką jak dwa gołąbki (raz ona go gruchnie, raz on ją…
). Mada też się pochorowała, ale ona na żołądek, dostali z Czedusiem po czyściku do zębisków, Czediemu nic, a Mada ma sr…kę kosmiczną…
Wet dzisiaj włączył jej antybiotyk, bo nifuroxazyd nie dał temu rady. Ale Madusia ma w ogóle ogromne problemy z jelitami, byle co wystarczy, żeby były rewolucje… Skutki otrucia, psiakrew!!!
Wysłany: 30-01-2015, 22:35
Ostatni tydzień minął nam pod znakiem siarczystej sraczki – najpierw powaliło Maderę, po czyściku do ząbków (czyścik to owszem, ale raczej do jelit…), a od przedwczoraj Czedarek zasrywa nam nasz tzw. ogródek.
Wczoraj trafiliśmy do weterynarza, okazało się, że w brzuszku Czedarowi się mocno przelewa, ale brzusio miękki, niebolesny, pan dr nie chciał się znęcać nad pieskiem zastrzykami (albo chciał się nas na dłużej pozbyć, bo Czedi dał pokaz w klinice…), dostaliśmy tabletki antysraczkowe i zobaczymy. Uszka lepsze, grzyba już nie ma, ale leczenie kropelkami kontynuujemy jeszcze przez tydzień. Czedar schudł kilogram (biegi z Madą działają), apetycik dopisuje obu piesom (sraczka nie wpłynęła na postawę „no kiedy dacie mi jeść?!”), chęć do zabawy trwa, zapasy, przeciąganie liny, biegi przełajowe – te wszystkie dyscypliny sportowe psy uprawiają z zacięciem godnym lepszej sprawy.
Wydaje się, że Czedar już się całkowicie zadomowił. Jest zazdrośnikiem o finezji słonia w składzie porcelany, jeśli tylko biorę na ręce synka, przytulam córcię lub głaszczę Madę, Czedi zasuwa mnie „bykiem”, odpycha wszelkie przeszkody i sam podkłada się do głasiania.Na dworze cierpią jedynie nasze tuje i świerki, z zapałem podlewane przez Czedusia i wgniatane w ziemię podczas psich zapasów. Nasza kotka się na nas obraziła, wcale do domu nie wchodzi, z daleka parskając i plując na psy, z sąsiedzkim kundelkiem, wielkim amantem Mady (który miał być spanielem, ale mu nie wyszło…), Czedar żyje w zgodzie, natomiast pozostałe psy i koty ostro obszczekuje. W domu szczeka tylko wtedy, kiedy domaga się, aby zwrócić na niego uwagę. Wszelkie suczki kocha miłością nadziemską, nie zawsze z wzajemnością…
Wczoraj podczas wizyty u weta Czedi pokazał co potrafi.Ponieważ poczekalnia była pełna psich, kocich i króliczych pacjentów, Czedar wszedł z łomotem, donośnym głosem oznajmił: „Wszedłem!!!”, po czym wyszczerzył się do najbliższego piesa (może miał to być w zamyśle Czedusia życzliwy uśmiech, ale kumpel nie poznał się na wyrazach sympatii i zawarczał). Od tej chwili w poczekalni zapanowało piekło – wszystkie koty zaczęły prychać, psy szczekać, jedynie króliki rozsądnie się nie wtrącały, lekarze powylatywali z gabinetów, a pani recepcjonistka straciła głowę i nie wiedziała od kogo zaczynać interwencję… Pewna korzyść jednak z tego była – Czeduś został przyjęty w pierwszej kolejności, wzbudzając, tak swoją drogą, serdeczną sympatię pana doktora, jak również moje westchnienie ulgi, bo utrzymanie 40 kg laba, który szaleje, szczeka, piszczy i skacze na wszystko i wszystkich jest cokolwieczek skomplikowane (ową komplikację czuję w rękach i w krzyżu)… Pan dr okiem chirurga popatrzył na Czedarową szyję, powiedział, że goi się ładnie, ale blizny zostaną na całe życie, zaproponował zrobienie krzywdy temu, kto tak z Czedarem postąpił
(wróciliśmy w tym momencie do średniowiecznych metod ucinania ręki, nogi oraz uszu), po czym stwierdził, że Czeduś jest pięknym, dorodnym labem. Czedi został wygłaskany, wyczochrany za uszami i po dupci (okazuje się, że to też lubi bardzo), i zaproszony na kolejną wizytę już bez sraczki…
Po powrocie do domu stęskniony Czedar oblizał Maderę tak skutecznie, że była mokrusieńka, zaś Mada zaczęła mu czule wygryzać hipotetyczne pchełki.Potem dwa głodne psy dostały michy wraz z lekami i czule przytulone padły, od czasu do czasu jedynie rozpychając się w poszukiwaniu wygodniejszej pozycji. Wygląda na to, że jest im razem dobrze… Pozdrawiamy.
Wysłany: 01-02-2015, 22:07
Dziękujemy wszystkim za ciepłe słowa i miłe komentarze.
Bardzo mi miło, że mój opis Czedusiowej wizyty u weta tak się spodobał. Ale blog to chyba raczej dla mnie za wysokie progi…
Dzisiaj po raz pierwszy jestem stuprocentowo pewna, że Czedar się u nas zadomowił. Po harcach z Madą przywalił się jak niedźwiadek do moich stóp, a po chwili wywalił się „do góry kołami” i tak spał przez dłuższy czas. Cieszę się, bo wiem, że jest mu u nas dobrze (nie ma to jak skromność…
). Sraczkę leczymy nadal (u Maderki już się skończyła, oby na dłużej), kupa Czedarowa nadal jest luźna, ale już opanowaliśmy częstotliwość, generalnie jest coraz lepiej.
Okazało się też, że naszym psom wcale nie potrzebne są gryzaczki, wczoraj w nocy odkryły stary i dziurawy wąż ogrodowy (specjalnie kazałam mężowi się go nie pozbywać, licząc na to, że Mada będzie mieć rozrywkę). Do tej pory Madera wąż miała w nosie, wolała kopanie dołków i polowanie na ptaki (poluje jak rasowa kocica, a jak widzi ptaszka siedzącego gdzieś na drzewie, to siada pod nim, zaczyna hipnotyzować go wzrokiem i oblizywać się co kilka sekund, śmiejemy się, że zaklina „spadnij mi w zęby, spadnij mi w zęby”). Odkąd pojawił się Czedi, i odkrył ów wąż, psy mają taką rozrywkę, że do domu ich spędzić nie można (aczkolwiek wąż z jednego zrobił się w 10 kawałkach…).
Odkryłam też u Czediego mało fajny objaw – okazuje się, że kiedy je (a konkretnie kiedy w misce jest mięso), to nie wolno się zbliżać za blisko, bo warczy i próbuje kłapać paszczą, kiedy już mięso zje i zostaje mu do pożarcia sam ryż, to się przestaje denerwować. Czy ktoś mógłby mi podpowiedzieć jak powinnam reagować na takie zachowanie? Z góry dziękuję.Pozdrawiamy i przesyłamy radosne merdnięcia dwoma ogonami.
Wysłany: 02-02-2015, 11:25
Tak w ogóle to witamy w ten mroźny dzień. Ja trzęsę się z zimna, a nasze psiury co chwilę domagają się wypuszczenia na dwór, celem tarzania się w resztkach śniegu. Mrozik chwycił wczoraj wieczorem, niestety, nieszczęśliwie dla mnie, okazało się bowiem, że nasz ostatni spacerek o 23, w moim przekonaniu i planie krótki, przedłużył się do minut 60, psiaki bowiem poczuły zew natury i rozszalały się tak, jak rzadko kiedy.
Najpierw Czedar dopadł resztek ogrodowego węża, co było dla Mady nieomylnym sygnałem do natychmiastowej pogoni. Po 3 okrążeniu garażu Czedarowy zapał do biegania sklęsł, wąż wypadł mu z ziejącej paszczy, a Czeduś chlapnął w śnieg jak rozgnieciona żaba.Wtedy rozczarowana Madziora porzuciła węża również i ruszyła na obchód działki w poszukiwaniu jakiejś ciekawostki. Kilka minut później z triumfem dopadła wymęczonej tenisowej piłki, drażniąc Czediego jej widokiem i podtykając mu pod mordkę rozwartą paszczę z piłką. Na takie dictum Czedar nie miał wyjścia – zakończył czynności leniwca i krokiem ciężkozbrojnego hoplity pocwałował z tętentem za Madą.
Maderce wydawało się, że jak zwykle zwieje Czedarowi bez kłopotu, zazwyczaj bowiem uniki w ostatniej chwili sprawdzały się bez pudła. Niestety, wczorajsze zimno sprawiło, że Mada się zawiodła w swoich obliczeniach. Kiedy bowiem z rozpędem wpadła na podjazd do garażu, chcąc zrobić standardowy unik, okazało się, że rozjechały jej się łapy na lodzie. I nagle wykręciła potrójnego Axla połączonego z piruetem Biellmann ze zmianą nogi, gubiąc pod drodze piłkę!!!
Na to tylko czyhał Czeduś – z łomotem czołgu T – 34 wpadł na podjazd, ślizgiem porwał piłkę w zęby i nagle huknął łepetyną o drzwi garażowe aż zadzwoniło.Psisko chyba gwiazdy zobaczył, bo podniósł się chwiejnym krokiem, ostentacyjnie warknął na piłkę, która przyczyniła mu takich kłopotów, po czym omijając ją starannie, krokiem „geriatrycznym” ruszył w kierunku domu. Wszedł do domu, obrażony na cały świat (w ramach obrazy jednak nie zrezygnował ze zwyczajowego smakołyka…), klapnął z hukiem na kanapę i do 7 rano udawał, że psa nie ma…
Madera próbowała Czediemu poprawić humor, ale prychnął na nią ostentacyjnie, wskutek czego zrejterowała i zaczęła uprawiać niszczycielską działalność na tarasie, chcąc dostać się do kociej kolacji (bo kocica w ramach prostestu przeciwko dwóm już psom w domu życzy sobie jeść na zewnątrz…). Niestety, kocia kolacja była po pierwsze już zjedzona, po drugie za wysoko, rozczarowana panienka wróciła więc do domu równie nadęta jak Czedar (smakołykiem także nie wzgardzając), walnęła nosem w naszą pościel i również poszła spać, puszczając nam jedynie co jakiś czas zażywanego bąka (to chyba ten brak kociej kolacji w diecie…?)
Tym sposobem zamiast o 23.30 poszłam spać o 01.30, efekt zaś tego jest taki, że kiedy nasz syn urządził nam pobudkę o 3 nad ranem (w pieluszce było za mokro), to trzeba mnie było wykopać z wyrka…
Wysłany: 05-02-2015, 21:59
Człowiek to najlepszy przyjaciel psa. W ramach tej przyjaźni pozwala psu spać w swoim łóżku, dzieli się z nim śniadaniem, obiadem i kolacją (a niekiedy także niezdrowym podjadaniem między posiłkami) oraz sterczy na mrozie przez dwie godziny, odmrażając sobie… uszy… tudzież inne wartościowe części ciała (szczególnie trzy palce poniżej pleców), a wszystko po to, żeby pieskowi nie zrobić przykrości i nie przerywać zimowej zabawy.
No, bo właściwie jak to – przystojny blondyn, w kwiecie wieku, z barami Schwarzeneggera i klatą Pudzianowskiego, umawia się na randkę z uroczą, filigranową brunetką (wprawdzie jeszcze nieletnią, ale kto by tam myślał o alimentach), wychodzą sobie razem na zimowy spacerek, a ten brutal – właściciel już po kwadransie domaga się pełnym głosem powrotu do domu… A jeszcze czego, trzeba było sobie futro zafundować, głupku!!!
Tym sposobem dzisiaj cała rodzina została zaangażowana w psie wyczyny, kiedy ja skostniałam, zastąpiła mnie córka, kiedy ona skostniała, wyszedł zamarzać mąż, kiedy już zamienił się w rzeźbę lodową, ulitowała się nad nim moja mamusia (a podobno teściowe są złe?). Po dwóch godzinach zasapane psiaki łaskawie wyraziły wolę powrotu w domowe pielesze, pospały 40 minut, i znowu prośba o wyjście, i tak w kółko. Im nic, a my rozmarzamy dopiero teraz…
Czedar to takie nasze domowe słoniątko, taranem bierze wszystkie przeszkody na drodze do głaskania, drapania, czochrania, przytulania i całowania, do nikogo nie mogę się odezwać ciepłym głosem, bo zaraz mam biszkoptową asystę, która w najlepszym wypadku „tylko” wali mi się z łoskotem na nogi, w najgorszym – kradnie telefon, jeśli przypadkiem rozmawiam z kimś zbyt ciepło… Nie wiem, czy przypadkiem mój mąż go cichcem nie tresuje, żaby mi ewentualne skoki w bok uniemożliwić? Skutki tego są takie, że wszyscy znajomi zastanawiają się dlaczego podczas rozmowy zamieniam się w dzikiego brutala i bydlę niewychowane. A to tylko Czeduś, który złodziejstwem zwraca na siebie moją uwagę.
W ogóle nasze oba psy to para szachrajów – 5 minut po zjedzeniu posiłku chodzą za człowiekiem, patrzą prosząco w oczy i dają do zrozumienia „nie dałaś mi jeść, jestem głodny/a, żebra mi sterczą, słabo mi…”, na dworze podbiegają do każdego sąsiada i w trakcie głasków i drapań boleściwym tonem opowiadają jak to im jest z nami źle, nikt nie głaszcze, nie drapie, jeść nie daje i w ogóle mogiła, usiłują chodzić pod sklep na piwo, wskutek czego okoliczne pijaczki już zaczynają spluwać na mój widok, bo świnia jestem, oni pieski chcą częstować, a ja nie tylko na to nie pozwalam, ale też postawić nie chcę…
Od początku też wiedziałam, że Madera to pies – morderca, skrzyżowanie krokodyla po operacji plastycznej, niedźwiedzia grizzli i rekina (zębów co najmniej 80). Dzisiaj okazało się, że z Czediego też wylazł zabójca – właśnie zorientowałam się, że bezlitośnie zamordował 2 krzaki porzeczko agrestu, od 3 lat hołubione przez mojego męża, który cały czas ma (słuszniej zabrzmi „miał”) nadzieję, że zaczną owocować (ha, ha, ha). Czedar najwyraźniej doszedł do (całkiem logicznego, w moim skromnym mniemaniu) wniosku, że owe wystające nad ziemię badyle świetnie się nadają na ostrzałkę do zębów, po cichutku ułamał gałęzie tuż nad ziemią, pogryzł je w wiórki, po czym pracowicie usiłował wykopać korzenie, niestety, mróz przeszkodził z zatarciu śladów. Tak więc jutro, całą trójką, zostaniemy pewnie zlinczowani…
Wysłany: 06-02-2015, 15:15
Linczu wprawdzie nie było, ale mróz zapanował również w domu, bo mój ślubny się o ten porzeczko agrest obraził śmiertelnie, najlepsze jest to, że wcale nie na Czedara, tylko na mnie (a to ci ciekawe zjawisko przyrodnicze…
), bo biedny pies przecież nie jest winny temu, że lubi coś gryźć, to jego pańcia jest winna, bo mogła coś psu dać, kość na ten przykład, a nie udawać, że nie widzi, kiedy psiuńcio rozrabia…
Czeduś w miarę upływu czasu robi się coraz bardziej przytulaśny i przylepny. Wygląda to mniej więcej tak, że człowiek znalazł 5 minut czasu, żeby usiąść na kanapie, a wtedy ładuje mu się na kolana niemal 40 kg biszkoptowej miłości, sapiąco – ziejącą mordusię opiera na ramieniu, a różowym ozorem soczyście oblizuje szyję i uszy. Cichy głosik sumienia mówi człowiekowi, że jest to rodzaj psiej dominacji, ale ja dla własnego komfortu psychicznego chyba wolę nazywać to miłością…
Od kilku dni Czedi konsekwentnie chodzi za mną do łazienki, asystuje mi przy kąpieli, nie tylko dzieci, ale i mojej własnej, w nocy śpi z nosem w moim pantoflu (na łóżko włazi rzadko, ale chyba mu jest po prostu za gorąco… w przeciwnym razie nie podarowałby sobie…), godzinę przed każdym posiłkiem udaje, że zegarek mu się spieszy, więc potykam się o niego na każdym kroku. Na spacerach jest całkiem grzeczny (to Madera robi krecią robotę), ma oczywiście swoje drobne wyskoki (czuję to w rękach), ale szybko się uczy i szybko pozwala się opanować (no, chyba, że spotkamy wilczura sąsiadów, wtedy następuje przysłowiowa Jesień Średniowiecza, ale co się dziwić, sąsiedzi są pomyleni, to jak pies ma być inny…? Przecież pies się wdaje do właściciela…). Pół biedy, jeżeli to spotkanie ma miejsce przez płot, wtedy najwyżej albo sąsiedzi, albo my mamy zdeptane ¾ ogródka (deptanie ma siłę czołgu), gorzej, jeśli spotkanie następuje w realu – wtedy jedynym humanitarnym wyjściem jest tzw. wyjście wschodnie – tzn. „Co należy zrobić, jeżeli wieje wiatr ze wschodu? Wiać razem z nim!!!”.
Madziora tymczasem zrobiła się obrażalska, znalazła sobie azyl na samym środku schodów, kiedy jej się coś nie podoba, wędruje na schody, spogląda na nas z góry i bardzo wyraźnie „strzela focha”. Na nasze prośby i groźby, żeby łaskawie ruszyła swoje czekoladowe cztery litery w górę lub w dół (faktycznie, przejść się nie da…), odwraca się do nas ogonem i „kiwa sobie palcem w bucie”…
Mada miała dzisiaj w nocy bardzo niemiłą przygodę. Spała sobie smacznie (i baaardzo głęboko) w nogach naszego wyrka, jak zawsze w ulubionej pozycji „do góry kołami” i niestety, w pewnym momencie, przy próbie zmiany pozycji, zleciała z łomotem i wrzaskiem na podłogę.Czedi tak się tym przejął, że siadł nad nią i zaczął piszczeć rozpaczliwie, chyba w obawie, że coś się jej stało, Madera zaś standardowo strzeliła focha i wyniosła się na schody. Czedar niestety na schodach się nie bardzo mieści, wchodzi i schodzi swobodnie, ale o leżeniu nie ma mowy, zaczął więc szczekać na cały dom (tak wołał Maderę z powrotem na górę)
, a ponieważ była 4.30 rano, poderwało nas wszystkich natychmiast… I niech mi ktoś teraz powie, że pies to nie jest drańskie stworzenie…
Wysłany: 07-02-2015, 19:12
Dzisiaj czarna rozpacz – któryś psiur się w nocy wyhaftował i niestety w tym, co zostało zwrócone zauważyłam robale!!!
Nie mam pojęcia, którego zwierza to dopadło, więc odrobaczenie muszą dostać obydwa, mimo, iż i Mada i Czedi byli niedawno odrobaczeni. Masakra normalnie…
Humoru nie straciły (w przeciwieństwie do mnie), apetytu również nie, natomiast Czedarek stracił dzisiaj kawałek skóry na nosie… Niestety, w bliskich spotkaniach psa z kotem, zazwyczaj kot jest górą…
Siarczysty mróz (całe -7 stopni, brrr!!!) skłonił dzisiaj naszą kotę do wejścia do domu (raczej do łaskawego udzielenia zgody na wniesienie na rękach), z lękiem umościła się więc na starych mężowskich spodniach w wiatrołapie (oprócz łazienek to jedyne miejsce, gdzie posiadamy drzwi) i czujnie nastroszona oddała się czynności rozmarzania. Traf chciał, że trzeba było nasze Burki wyprowadzić na spacer, usiłowałam sobą kotę zasłonić, ale oczywiście psiaki wyniuchały sprawę od razu. Mada ograniczyła się do węszenia, ale Czeduś był uprzejmy wydać z siebie głos, z natężeniem trąby jerychońskiej.
Tego Szakira nie zdzierżyła, prychnęła, fuknęła i pacnęła go łapą po pchającym się nochalu. Czedi nawet tego nie zauważył, cały zjeżony, ze sztywną szczotką sierści od łba do ogona ruszył w pogoń za kocicą.
Wieszak w wiatrołapie natychmiast zajął pozycję leżącą, telewizor w salonie został przesunięty o dobre pół metra, dziecinna ciężarówka odjechała w drugi koniec kuchni, a stojące na lodówce radio odtańczyło kankana, po czym gruchnęło na podłogę!!!
Na szczycie lodówki Szakira zajęła pozycję strategiczną, obficie nawożoną dźwiękiem wściekłego warczenia, Czedar zaś usiłował wskoczyć na stół, co mu się na szczęście nie udało… Dobrze, że talerze zdążyłam już odstawić, bo mielibyśmy hutę szkła w domu… Czedusiowy nos został posmarowany alantanem, próby zlizania maści zostały zdławione w zarodku, natomiast ściągnięcie kota z lodówki okazało się niewykonalne bez rękawic narciarskich…
Wysłany: 14-02-2015, 23:03
No, Czedar w ostatnich dniach pokazał co potrafi!!! I jeszcze Maderę do złego namówił…
Zaliczył pierwszą ucieczkę, olewczo traktując wszelkie moje wołania, co kilka kroków oglądając się jedynie, czy ktoś go goni. Mało zawału nie dostałam, kiedy wylazł mi z szelek i poszedł w wieś! Niby nie uciekał biegiem, ale nie pozwolił się do siebie zbliżyć, leciałam za nim jak szalona, bo jednak na tej naszej wsi ruch samochodowy jest jak na autostradzie (nic w tym dziwnego, jest ograniczenie do 40 km/h, więc kierowcy za punkt honoru poczytują sobie jechać co najmniej 80, bo przecież „Polak potrafi”). Przez pół godziny ganialiśmy się wokół wioski, chyba każde z nas liczyło na to, że przeciwnik się zziaja i zrezygnuje…
W końcu złapałam go w trakcie zasrywania bramy jakimś obcym ludziom, mam tylko nadzieję, że ich w domu nie było, wprawdzie sprzątnęłam „minę”, ale ślady zostały niestety…
Z wielką niechęcią Czeduś pozwolił się zapiąć w szelki (które natychmiast zwęziłam, jak widać ruch z Madą odchudza go całkiem sprawnie…) i zawlec do domu, po drodze jeszcze słownie obrywając ode mnie po uszach. Od razu widać było jak bardzo to sobie wziął do serca…
Mada tymczasem próbowała gnać za Czedarem, zastopowała ją jednak najpierw obroża (na krótko, chwilę później obrożę szlag trafił!), potem zaś nieprzewidywany na trasie pierzasty przeciwnik – traf chciał, że sąsiadka wypuściła swoje kury, które gdakały tak zachęcająco, że Madera nie mogła nie zareagować.
Jak bomba wpadła w kurze stado, przyprawiając co bardziej lękliwe osobniki o przejściowy szok nerwowy, głowy nie dam, czy z kilku jajek nie została zrobiona jajecznica z piórkami (te piórka to tak na smaczek oczywiście…
), z całą pewnością natomiast zostały pożarte kurze kartofle… (w przewidywaniu nocnych atrakcji zakupiłam od razu większą ilość podkładów, co by je na dywanie rozłożyć). Dzięki temu zastopowaniu przy kurach, mojej mamusi udało się Madę złapać wcześniej, niż mnie Czedara, zziajana była jednak tak samo jak ja…
Tym sposobem lista koniecznych wydatków, ewentualnych kosztów, skarg i zażaleń wzrosła o 50% co najmniej, tyle mojego, że przynajmniej smycze się ostały, Czedarowe szelki też (swoje szelki Mada załatwiła jeszcze przed przyjazdem Czedusia, dzisiaj wykończyła obrożę, już drugą z kolei), no i oczywiście kury też wszystkie żyją…
Wysłany: 17-02-2015, 22:41
Nocnych atrakcji po nadprogramowej kurzej porcji żywnościowej u Mady nie było (dziwne bardzo…
), jedynym skutkiem ubocznym były potwornie śmierdzące wyziewy z psiej „rury wydechowej”, którymi obdarowywała nas przez całą noc. W akcie desperacji przykryłam w końcu psi zadek podwójnie złożonym kocem, licząc na to (jakże naiwnie!), że ów odorek wulkaniczny się nieco zmniejszy.
Koc spełniał swoją rolę przez całe 10 minut, po czym psu zrobiło się za gorąco, więc z rozmachem odepchnął się łapami od moich pleców, wyjechał spod przykrycia i ponownie uaktywnił gazy bojowe.
Niestety, na ewakuację szans nie było, bo nasz syn spał w swoim łóżeczku w naszej sypialni, a obudzenie Niunia bez powodu równa się obudzeniu głodnego tygrysa, który pościł od tygodnia.
Nam samym też nie wypadało się ewakuować, w końcu tylko wyrodni rodzice zostawiają dziecko na pastwę zagazowania… Tym sposobem spędziliśmy wybitnie śmierdzącą nockę…
Czedar zaś owej nocy był niemal spokojny, po ostatnim spacerku (o fantastycznej godzinie 23.40) grzecznie rąbnął się na kanapie i począł rozgłośnie chrapać. Miałam nadzieję, że spędzimy spokojną noc (oczywiście Madziorowego smrodku nie biorę pod uwagę)… Niestety, jak wszyscy wiedzą, nadzieja to wiadomo czyja matka i w tym wypadku prawdziwość tego powiedzenia jest stuprocentowa.
O 1:15 na dole rozległo się donośne basowe szczeknięcie i głuchy łomot. Pierwsza myśl była taka, że Czeduś zleciał z kanapy. Nic bardziej mylnego… To nasza kocica ośmieliła się o owej barbarzyńskiej godzinie wkroczyć na taras, licząc na spokojne zjedzenie resztek swojej kolacji.Czedar zareagował jak skrzyżowanie buldożera ze średniowiecznym taranem – z łomotem zeskoczył z kanapy, po czym rąbnął „bykiem” w szklane drzwi na taras.
Drzwi jęknęły, podobnie cały dom… Szakira, bezpieczna za szybą, ostentacyjnie zamiotła psu ogonem przed nosem i spokojnie pożywiała się dalej. Czedar dostał szału – rozległo się gromkie wycie, zupełnie jakby „bracia wilcy” odezwali się w kniei.
Lecieliśmy z mężem na dół w tempie ekspresowym („wszystko, żeby się tylko dzieci nie pobudziły”
), mąż zasłonił szyby roletą, sekundę później Czedi zemścił się na niej, zatapiając w niej zęby (dzięki Ci piesu – teraz to już musimy kupić nową roletę!!!
) i obrywając ją całkowicie. Posunęłam się do działań brutalnych i zatkałam Czedusiowi buzię ręcznikiem. Wprawdzie spod ręcznika rozległ się głuchy bulgot, ale na szczęście sytuacja została opanowana.
Kot zjadł swoje i zniknął, pies wyczerpany nocną akcją padł na dywanie, tylko po to, żeby o 6 rano wyprowadzić mnie na spacer… Wrrr!!!
W ogóle od rana nasze psiury przejawiały jakiś dziki wigor, ja byłam jak przetrącona przez walec drogowy po nocnych atrakcjach, a one jakby piórko w tyłkach miały. Biegały jak wściekłe, ganiały się po całym ogródku, tratowały resztki trawnika i w ogóle miały świra. Od czasu do czasu tylko któryś pies wyrżnął siarczyście czerepem o jakąś tuję, tudzież świerk (porzeczko agrestu już przecież nie ma…), posypały się szyszki, gałązki i igły, ale wcale im to nie przeszkadzało, złapały w zęby to, co akurat spadło, i gnały dalej…
Wysłany: 26-02-2015, 15:51
Kilka dni temu w nocy naszą wioskę przysypał śnieg. Wprawdzie zaspy się nie porobiły, ale świat aż pojaśniał. Psy noc przespały snem kamiennym, a kiedy o 7 wyszłam z nimi na pierwszy spacerek, oszalały z radości. Przez dłuższą chwilę odbywało się tarzanko, tak solo, jak w duecie, i widać było spod śniegu jedynie gmerające się łapy. Było też słychać radosne parskanie, prychanie i podpluwanie pożartym śniegiem. Czeduś wyjeździł całą ścieżkę swoimi pleckami, Madera na brzuchu uprawiała slalom między tujami, wyglądały jak dwa żuki – gnojaki odwrócone na grzbiety… Psia pełnia szczęścia normalnie.
Tak ogólnie jednak to oboje, i Mada i Czedi są niezłymi rozrabiakami. Wczoraj właśnie wykopały nam dwa sążniste doły, jeden pod śliwką, drugi koło domu. W tym drugim znalazły zakopane przez elektryków kable do furtki i bramy (niestety, ciągle domofon przy furtce oraz otwieranie bramy mają sterowanie ludzkimi rękami…), w ostatniej chwili uchroniłam owe kable przed poszatkowaniem na wióry, po czym uchetałam się jak koń za pługiem próbując te kable czymś zakryć…
Początkowo przykryłam dół blachą, która została po zadaszaniu tarasu. Leżała sobie tam całe 20 minut, po czym nóg dostała i poszła w drugi koniec ogrodu. Niestety, nie dała się zgryźć (co za pech…), ale kształt zmieniła radykalnie…
Następnie przyszła kolej na deski, przywlokłam spod garażu dwie potężne dechy (oczywiście żadnego faceta w pobliżu nie było, jak zawsze kiedy są potrzebni), zwaliłam na dół i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku poszłam pozbierać psie „miny” z trawnika. Nie minął kwadrans, a kawałki dech zostały rozwłóczone tuż pod garażem, a to co zostało, nadaje się jedynie do palenia w kominku… Kable oczywiście ponownie radośnie wychylały się z, pogłębionego już, dołu.
Ostatnią szansą stały się cegły. Przytargałam chyba z pół taczki (w rękach oczywiście, bo taczka mojego męża ma taką wagę, że dwóch silnych chłopów nie daje jej rady…), pracowicie ułożyłam stosik i… psy podkopały się z drugiej strony, zawaliły cegły i od nowa wywlokły kable…Zbuntowałam się! Teraz niech już się mąż martwi o zabezpieczenie tego (jeśli jeszcze będzie co zabezpieczać), dobrze, że nie są pod prądem…
Poza wszystkim Czeduś i Madziora są skorumpowani totalnie! Bez łapówki żadne do domu wracać nie chce, tzn. Czedar wchodzi do wiatrołapu, siada przed drzwiami i przylepia się tam do momentu, dopóki nie wrzucę mu do paszczy smakołyka. Mada natomiast pierwszy „datek” pożera jeszcze na dworze, potem lekko kolanem dopycham ją do domu, potem następuje klapnięcie na brunatny zadek i proszące spojrzenie „Daj jeszcze!”.
Czeduś się ostatnio wycwanił. Do tej pory ganiał za Maderą równym kłusem, robiąc pełne okrążenia ogródka, od wczoraj ograniczył pogoń dookoła szamba i huśtawki. Na dobre mu to nie wyszło, bo nie wyłapał na lodzie zakrętu i ćwieknął łbem o huśtawkowy słup, aż zadzwoniło. Jęknęło wszystko, głównie Czedar i ziemia. Madera popatrzyła na niego z dobijającym politowaniem(to było widać od razu), dając mu do zrozumienia: „no i po co było sobie drogę skracać? Masz za swoje, za głupotę się płaci!”. Czedi najpierw zaczął się zajadle drapać po stłuczonej łepetynie, a potem ze złości ruszył za Madą (skrótem…), dopadł ją w końcu i ugryzł w tyłek
(z zemsty chyba za to spojrzenie pełne politowania…?).
Cwaniackie zagrywki Czedi stosuje także w stosunku do mojego męża. Mój ślubny twierdzi, że wystarczy nam jeden pies w łóżku, a drugi powinien spać na podłodze, a jeśli już oba mają spać z nami, to obowiązują ich dwie zasady: śpią w nogach wyrka i nie smrodzą. Oczywiście chyba na złość mężowi zaczynają puszczać gazy bojowe zawsze wieczorem, natomiast kwestia spania w nogach pozostaje otwarta – kiedy mąż nie śpi (bo ja na takie detale uwagi nie zwracam), psy chrapią w nogach, albo wręcz na podłodze. Kiedy tylko ślubny zaśnie mocniej (nie jest to trudne, jeśli dawno temu, przed ślubem, miałam nadzieję, że będę go budziła czułym pocałunkiem, to dzisiaj, po 11 latach małżeństwa wiem, że mogę go nawet pogryźć i też się nie obudzi!), Madera ładuje się po mojej stronie (łeb lub zadek na podusi, a co!), natomiast Czedar, wężowym ruchem zażywnego boa – dusiciela, cichutko wpełza na poduszkę męża, wszystkie cztery łapki opiera mu na brzuchu i tak sobie śpią pysio w pysio do samego rana
(lub pierwszej pobudki nocnej). Czasami tylko po stronie męża słychać w nocy stęknięcie i tekst: „Czedar, zabieraj tą d…, bo nie mogę się ruszyć!”.
Wysłany: 1-03-2015, 16:26
Jesteśmy po kolejnej wizycie u weterynarza z Czedową szyją. Czedar zadowolony z siebie, ja ociekam potem, a pan weterynarz… hmm, chyba nie będę pytała…
O 15.30 weszliśmy do kliniki. Czeduś wszedł chętnie, ogon wykręcił kilka obrotów, odbyło się soczysto – merdające powitanie z panią z recepcji, no i… zaczęły się schody… Czedi wykonał kilka potężnych niuchów nosem, poczuł chyba, że już tu był(na szczęście poczekalnia była pusta tym razem…), po czym wydał z siebie głos (w tonacji podobny do ryków osła połączonych z foczym „szczekaniem”
). Tonacja miała wyrażać skargę w połączeniu z tekstem „poczekaj, ja ci jeszcze pokażę!”.
W tym momencie wyszedł pan wet i zaprosił nas do gabinetu. Czedar natychmiast włączył hamulce na wszystkie cztery łapy, nie było więc wyjścia – ja ciągnęłam smycz, pan doktor popychał od zadka, a pani stażystka machała Czedusiowi przed nosem smakołykiem. Po 10 minutach energicznych starań psiunio wlazł do gabinetu, drzwi zostały zamknięte, Czeduś bowiem natychmiast usiłował wywalić je razem z futryną. Można było przystąpić do badania.
Pan dr z uśmiechem pochylił się nad Czedową szyją, został obdarowany złym spojrzeniem oraz głucho wybulgotanym z głębi gardła tekstem: „Koleś, my się już znamy, wiem co z ciebie za typ, dobrze ci radzę, trzymaj się z daleka!”Trzeba było użyć sposobu – lewą ręką doktor podawał pacjentowi żywnościową łapówę, prawą oglądał szyję. Okazało się, że potrzebny jest zastrzyk z antybiotykiem, bo w dwóch miejscach się szyja babrze. Strzykawka została przygotowana, igła najmniejsza z możliwych (dr stwierdził, że nie będzie się znęcał nad pieskiem), lek odmierzony, pani stażystka w gotowości… Czedar storpedował niemal wszystkie plany – w chwili, gdy igła niebezpiecznie zbliżała mu się do pośladka, wykonał żabi skok, połączony z obrotem, delikatnym ciałkiem naparł na stół lekarski, który zajął pozycję horyzontalną i podciął nogi pana doktora, któremu na szczęście pod tyłek wpadło litościwe krzesło.
Następnie wpadł między nogi pani stażystce, a ponieważ była drobniutkiej postury, przewiózł ją na grzbiecie prosto do rentgena!
Tam zdołaliśmy złapać panią stażystkę, unieszkodliwić Czedusia (przy pomocy dwóch innych silnych panów doktorów…), wbić mu igiełkę w zadek i odsunąć się na bezpieczną odległość. Zupełnie niepotrzebnie – natychmiast po zastrzyku Czedar uspokoił się, zaczął przypominać spolegliwego misia, wlazł panu doktorowi pod rękę i domagał się drapania… Czy w tym zastrzyku na pewno był antybiotyk?! A może profilaktycznie dołożono tam relanium?!
Niestety, obawiam się, że przed naszą kolejną wizytą pan dr złoży wymówienie, albo odnotuje w Czedowej karcie, że z tym pacjentem nie chce mieć nic wspólnego…
Czyż można mieć wątpliwości? Toż to ideał psa!!!