Labrador – niania do dzieci, czy groźny zabójca?

labradorka

Jeżeli ktokolwiek poszukuje psa obronnego, stróża majątku i posiadłości, psa budzącego grozę swoim wyglądem, to…

… trafił pod zły adres. Labrador jest w stanie bronić jedynie miejsca na kanapie, stróżować wiernie przy zwisającym ze stołu kawałku smakowitego mięcha (z towarzyszeniem sznurowadeł śliny do samej ziemi włącznie) oraz budzić grozę tym, co potrafi zrobić z naszym wymuskanym i wychuchanym mieszkaniem.

Te mniej więcej 35 kilogramów futrzastego zwierza, choć gabaryty ma potężne i siłę rozpędzonego czołgu T – 34, w głębokim poważaniu (czytaj: w d…e!) ma bandziorów, złodziei i różnorodnych „porywaczy” mienia. Istnieje ewentualność, iż labrador wkurzy się jedynie na złodzieja żarcia, który sam opróżniwszy lodówkę, zapomni podzielić się z psem. Wtedy może zrobić się gorąco, aczkolwiek stawiam na to, że bardziej zagrożone będzie żarcie, nie zaś złodziej…

Zdarza się, że nie – psiarze, jako osoby mniej doświadczone, na widok biszkoptowego, czekoladowego lub czarnego zwierza, kłusującego z tętentem wzdłuż osiedlowej alejki, niekiedy utytłanego w błocie od czubka nosa do końca ogona, popadają w stan zbliżony do paniki, w pośpiechu rozglądając się za możliwie wysokim drzewem. Zazwyczaj (!) niesłusznie, bowiem labradory są psami pogodnymi, z wielką sympatią dla dwu – i czworonożnych istot pałętających się po okolicy. Najczęściej więc opisany powyżej, zabłocony zwierz minie nas w pędzie, i jedynie podmuch wiatru może zachwiać co szczuplejszymi osobami. Zdarza się także, iż za zwierzem pędzi jego ciężko zziajany właściciel, absolutnie nie stanowiący niebezpieczeństwa (raczej powiedziałabym, że właściciel może być w niebezpieczeństwie, gdy parasolkami napadną na niego starsze panie, na co dzień okupujące osiedlowe ławeczki i wymieniające poglądy na temat wszystkich przechodzących). Jazgot towarzyszący akcji z parasolkami pozwólcie, że pominę, pociesza mnie jednak świadomość, iż właściciel zwierza zazwyczaj gna zbyt szybko, by poczuć łomot parasolek na swoich plecach…

Reakcja psiarzy będzie natomiast diametralnie inna – głęboko w nosie mając poszukiwanie wysokiego drzewa, natychmiast zaczynają wołać uciekiniera po imieniu, wspomagając tym samym zdyszanego pańcia pełniącego obowiązki pogoni za psem. Najczęściej podstęp kończy się sukcesem – ubłocony zwierz czule przytula się do kolan najbliżej stojącego psiarza, przyozdabiając mu spodnie/spódnicę w cały ogródek botaniczny, półżywy zaś właściciel psa pada na klęczki, łapie się za serce, a następnie albo zaczyna wrzeszczeć na psa, albo moczyć mu łzami szczęścia biszkoptowe, czekoladowe lub czarne futro. Obydwie reakcje mają swoje plusy i minusy, oceniać ich tu nie mam zamiaru, rozumiejąc odczucia zziajanego właściciela.

Jaki z tego morał? Labrador jest, czy nie jest niebezpieczny? Odpowiedź – jak dla mnie – jest prosta. Jako labrador – nie jest, ale jako pies – może być! Labradory mają mnóstwo cierpliwości dla ludzkich (psich także) dziwactw, słabości i odchyleń od normy, wiele potrafią wybaczyć, o wielu krzywdach zapomnieć, ale… są tylko (i aż!) psami. Żaden pies – samiec nie lubi, gdy depcze mu się po jajkach (tudzież wydmuszkach) i „interesie”, żadna suczka nie toleruje ataku na swoje dzieci, zaś każdy pies płci obojga odczuwa ból, strach, lęk, więc w poczuciu zagrożenia może warknąć, pokazać zęby, a nawet – ugryźć. Pies! Czyli także labrador, który – chociaż łagodny i pełen ufności wobec świata – może zostać sprowokowany.

My ludzie mamy swoje fanaberie – jedni nie lubią być przytulani przez nikogo, inni lubią spacerować za rączki w świetle księżyca, jeszcze inni (inne!) brzydzą się, gdy ktoś pocałuje je w rękę (patrz: autorka!). Dlaczego więc na fanaberie nie pozwolić psu? Dlaczego zmuszać go do czegoś czego nie lubi/boi się/denerwuje go to?

Jeśli mnie ktoś wkurzy, rozdepcze mój dystans intymny i wgniecie w ziemię moje osobiste preferencje, sympatie, tudzież osobliwości, ja wtedy pyskuję aż iskry lecą. Bywa, że i po pysku natrętowi przyłożę (w sytuacjach skrajnych oczywiście!), gryźć mi, niestety, nie wypada, nad czym ogromnie boleję. Co ma zatem zrobić pies, gdy nierozumny dwunożny pcha mu ręce do miski z jedzeniem, całuje go w nos i dłubie w uszach? Proste – najpierw warknie, a w końcu ugryzie, bo po gębie przylać nie potrafi! A może jednak?

Będzie wtręt prywatny. Moja Bajka, biszkoptowa labradorka, która dała nam 9 lat szczęścia, upodobała sobie do spania szczególnie salonową kanapę w mieszkaniu moich rodziców. Dokładnie jej lewą stronę. Objęła ją w posiadanie niczym starożytna władczyni, surowym, brązowym okiem spoglądając na każdego, kto próbował się cichaczem usadowić pod nieobecność pieska. Prawą stroną kanapy dzieliła się bez oporów.

No i zdarzył się dzień, kiedy skołowana pańcia wróciła po 8 godzinach z uczelni, wykończona dwoma nudnymi (jak flaki z olejem!) wykładami z historii współczesnej Polski i powszechnej oraz czterema godzinami ćwiczeń z dydaktyki historii, które prowadził był bardzo groźny i wredny pan magister – o żelaznym zdrowiu, kamiennym sercu i absolutnym braku poczucia humoru. Głowa mi pękała z bólu, a przed oczami tańczyły mi krwawe maziaje, przywitałam więc piesa, który właśnie wybierał się z moją mamusią (cudowną istotą!) na spacer, następnie na uginających się nogach dowlokłam się do kanapy i padłam. Na lewej stronie!

Bajeczka wróciła ze spacerku, żłopnęła wody z miski i przydreptała pod kanapę. Spojrzała na mnie z wyrzutem, usiadła i patrzyła. Wzrokiem zranionej łani, który mówił „jak mogłaś?!” Postanowiłam być twarda, w końcu ktoś musi być w stadzie samcem Alfa (no dobra, samicą!). Pies posiedział chwilę, nie zmieniając wyrazu pysia, doszedłszy jednak do wniosku, że wzrok nie działa, zaczął mnie trącać nosem. Mokrym i zimnym. Uparłam się, że przetrzymam. No i się doigrałam! Baja zrozumiała, że wzrokiem i nosem mnie nie wykurzy, więc sięgnęła po broń pancerną – dostałam łapą po gębie aż zadzwoniło! Natychmiast poderwałam się z zakazanej strony kanapy, zwijając się w kłębek w jej prawej części, Bajorek zaś zamachał ogonem, hycnął na wersalkę i natychmiast zasnął. Z pełną świadomością dobrze wykonanej roboty. Koniec wtrętu prywatnego, wracamy do tematu. Są labradory, z którymi można zrobić dosłownie wszystko – zabrać żarcie, całować w nos, masować łapy, grzebać w tyłku (okej, okej, to raczej dotyczy weterynarzy!), czyścić uszy, zęby i przycinać pazury, ciągnąć za ogon i uszy (niehumanitarne i wredne, ale się zdarza!), zakrapiać krople do oczu, czesać, kąpać oraz robić jeszcze całe mnóstwo innych rzeczy.

Labrador jednak też człowiek (na czterech łapach, ale to szczegół tylko) i ma prawo mieć gorszy dzień. Może jest głodny bardziej niż zwykle, bo wczoraj miał w narkozie robione zdjęcie RTG i był „na głodzie”? Wtedy zapomnij człowieku o zabraniu miski, bo nawet jeżeli zdążysz to zrobić, możesz stracić rękę, a twój pies powie ci prosto w oczy „No o co ci chodzi? Ręka to też mięcho!” Zdarzają się sytuacje, że labradora coś boli – ucho, oko, łapa, ząb – jeśli widzisz, że zwierzak jest nieswój, nie molestuj go lawiną pieszczot i czułości, bo cię użre, pretensje zaś będziesz mógł mieć tylko do siebie. Raczej zabierz go do weterynarza. I nie pozwalaj dzieciom deptać po psie, siadać na nim, wyrywać mu uszu i ogona, zaglądać w zęby i dłubać w oczach – najcierpliwszy labrador może wówczas przemienić się w rozjedzonego, rozwścieczonego bandytę! I nikt nie ma prawa mieć o to do niego pretensji.

Kłania się tu mit o labradorach jako psach „do dzieci”. Co ja mówię „kłania się”, jęczy, wrzeszczy i wyje niczym syrena strażacka. No, bo przepraszam bardzo, czy pies ma jakieś udokumentowane kwalifikacje opiekuna/opiekunki dziecięcej?! Pedagogikę opiekuńczą kończył(a), czy może jakieś specjalistyczne kursy pielęgniarskie?! Bardzo w tym momencie przepraszam wszystkich podopiecznych, właścicieli i towarzyszy psów asystujących, jak również asystujące psy, specjalnie wyszkolone do pomocy. Nie o nich tu mowa – mam na myśli zwykłego, domowego labradora, pieszczocha, żebraka, miziaka i członka rodziny, który zna (lub nie) podstawowe polecenia i komendy, być może ukończył z sukcesem kurs posłuszeństwa, ale nigdy nie był psem asystującym osobie chorej, czy niepełnosprawnej.

W moim domu jest dwoje dzieci, każde z nich od urodzenia (córka) lub prawie od urodzenia (syn) chowa się z psami, jest uczone, że pies nie jest zabawką, że nie wolno mu grzebać w pysku podczas jedzenia, ciągnąć za ogon i kłaść się na nim całym ciężarem. Staram się również wpajać moim dzieciakom, że nie wolno zbliżać się do obcych psów, zawsze trzeba pytać właściciela, czy można pogłaskać piesia i ogólnie zachować ostrożność. To ostatnie wychodzi mi z marnym skutkiem, bo moje kochane bachorki mają (tak jak mamunia) fioła na psim punkcie i zanim pomyślą, to już lecą do psa na powitanie. Dziewięcioletnia córa już coraz lepiej panuje nad sobą i swoim psim wariactwem, ale dwuletni synuś to kwintesencja energii i buntu dwulatka, więc różnie to bywa z tą ostrożnością. Tym niemniej – pracujemy nad tym.

Z moimi dziećmi żyły w sumie 3 labradory – Bajka, trzyletnia w chwili urodzenia się Wiktorii, odeszła na dwa miesiące przed narodzinami Kubusia, i teraz Madera z Czedarem. Madera pojawiła się u nas w domu, gdy Kuba miał 5 miesięcy. Kiedy skończył rok, zamieszkał z nami Czedar. Te trzy psy, to trzy przykłady podejścia do dzieci, każde totalnie inne. Bajka traktowała Wiktorię obojętnie, nie licząc pierwszego miesiąca, kiedy zazdrość wyłaziła z niej wszelkimi zakamarkami futra. Nie chodziła za Wiką, nie pilnowała wózka, nie warczała na obcych zbliżających się do dziecka (tego ostatniego nie musiała, robił to za nią nasz ówczesny sąsiad, przepiękny terier rosyjski Boria).

I kolejny wtręt prywatny (bardzo Czytelników przepraszam, ale trochę tego będzie, tych wtrętów znaczy…). Boria mieszkał trzy piętra nad nami. Starszy od Bajki o dwa lata, kochał ją z pełną wzajemnością, do tego stopnia, że pozwalał jej pić wodę ze swojej miski (żadna inna sunia nie dostąpiła tego zaszczytu!). Kiedy schodził z góry na spacer, przy jego obroży brzęczała charakterystycznie adresówka – Baja słysząc ten dźwięk ustawiała się w pełnej gotowości pod drzwiami i razem, łapa w łapę wychodzili na spacer.

Kiedy urodziła się nasza Wika, psim spacerom zaczął towarzyszyć wózek dziecięcy. Już pierwszego dnia Boruś wsadził do wózka swoją kudłato – brodatą mordkę, obwąchał uważnie postękującą małą istotkę w wózku i został pouczony, iż jest to „ludzki szczeniaczek”. Oblizawszy dzieciowi buzię, Borunio ustawił się obok wózka i od tej chwili każdy osobnik, czy to ludzki, czy też psi, ośmielający się podejść do wózka, był traktowany jak intruz i ostro karcony przez Borusia. Gdy karcenie „głosowe” nie pomagało, należało liczyć się z odgryzieniem pewnych cennych części ciała. Bajka zaś olewała wszystko i dziecia wraz z wózkiem miała w nosie (no, chyba że przychodziła pora karmienia!). Obojętność Bajki minęła w pewnym stopniu, gdy Wiktoria podrosła, ale zawsze ich wzajemna relacja była taka, że to dziecko pchało się do psa, pies zaś ze stoickim spokojem znosił owo pchanie, a gdy miał dosyć, po prostu odchodził.

Koniec wtrętu. Madera to zupełnie inna para kaloszy. Żywioł w labowej skórze, psie ADHD w stopniu maksymalnym, wszystkożer, pieszczoch, lizus i absolutny wariatuńcio. Kiedy dzieci wchodzą do domu są dokumentnie wycałowane różowym ozorem, obskakane i obtańcowane dookoła, stanowiąc doskonałych towarzyszy do biegania, skakania, przeciągania i aportowania. Do chlapania się w wodzie także. Dorosłych Madzior też kocha, ale to dzieci są na pierwszym miejscu. No i Czedarek. Adoptuś, po przejściach, kochany, kochający i przywalający się całym cielskiem do ludzkich kolan. Nie ma nic przeciwko dzieciom, bawi się z nimi, daje się głaskać, drapać i czochrać, ale tylko do pewnego stopnia. Jeśli mu się zabawa znudzi, albo forma zabawy, ewentualnie głaskania mu nie odpowiada – warczy, szczerzy kły i zwyczajnie potrafi dziabnąć. Moje dzieciaki szybko zrozumiały co im wolno w towarzystwie Czedara, a czego im nie wolno, współpraca układa się bez większych zgrzytów, nie licząc chwil, kiedy Czeduś kradnie maskotki (w celu wyprucia im środka) – wtedy jest wrzask dwóch dziecięcych gardeł i pies rejteruje w popłochu, wiedząc doskonale, że pożeranie maskotek jest bardzo źle widziane przez pańcię i pańcia.

Trzy laby i trzy różne relacje z dziećmi – obojętność, euforia i złość. Wszystkie trzy normalne, uzależnione od charakteru konkretnego psa, nie zaś od rasy. Bo labrador nie jest genetycznie zaprogramowanym pedagogiem opiekuńczym! Należy traktować go jak psa (właściwie powinnam powiedzieć „traktować jak człowieka”), nie zaś jak niańkę. To, że labek przynosi dziecku rzucaną piłeczkę jest piękne, fajne i miłe, ale rodzicu, nie oczekuj, że ty w tym czasie możesz pójść na zakupy. Twoim obowiązkiem jest obecność przy dziecku i psie, bowiem pomijając już wszystko inne, labki są psami dużymi, dorodnymi, ich waga sięga nawet 40 kilogramów – taki brytan w ferworze zabawy nawet nie zauważy, że podeptał lub przewrócił dziecko.

Podobnie rzecz się ma z zostawianiem przed sklepem / apteką / innym punktem usługowo – handlowym wózka z dzieckiem w środku i labradora obok (często, o zgrozo! przywiązanego do wózka). Wystarczy bowiem, że przejdzie w pobliżu atrakcyjna zapachowo suczka, albo podbiegnie dominujący pies i tragedia gotowa – przewrócony wózek, potłuczone i połamane dziecko oraz brak psa (w przypadku atrakcyjnej suczki), czy też kłęby sierści fruwające dookoła i dwa wczepione w siebie, gryzące się psy. Miejmy więc w głowie trochę rozumu (już nie mówię, że cały, bo może to zbyt wielkie wymagania), piesa zostawmy na zewnątrz, zaś wózek zabierzmy ze sobą, mając w nosie krzywe spojrzenia ekspedientek, pijaczków i emerytek.

Chyba Czytelnikom uszami już wychodzą wtręty prywatne, ale wredna jestem i nie potrafię się powstrzymać. Tym razem coś na temat zostawiania labradora przed sklepem. Jak większości ludzi wiadomo, labrador nie bez powodu nazywany jest żebradorem. Zeżre wszystko w tempie nadprzyrodzonym i pójdzie za każdym, kto ma w ręku coś dobrego. Nie inna była Bajka. Zostawiona przez moją mamusię przed osiedlowym sklepem, siedziała grzecznie i czekała, przywiązana do słupka, nie wadząc nikomu. I trafiło się trzech gówniarzy – gimnazjalistów (na wszelki wypadek gimnazjalistów nie – gówniarzy serdecznie przepraszam), którym przyszło do pustych głów, żeby zwabić psa na chipsy i wyprowadzić na drugi koniec osiedla. Odwiązali smycz i karmiąc Baję chipsami odprowadzili ją z głupawym, baranim rechotem o ładnych kilkadziesiąt metrów. Moja mamusia wyszła ze sklepu i prawie zemdlała, nie widząc psa. Rozejrzała się dookoła i zobaczyła tych trzech inteligentnych inaczej oraz Bajeczkę wleczoną przez nich na smyczy. Jako rasowy, wieloletni, emerytowany pedagog wrzasnęła „Gnoje jedne, puśćcie psa!”. Oczywiście pies został puszczony, tępaki zmyły się biegiem, a mamusia długo dochodziła do siebie. Nigdy więcej Bajka przed sklepem sama nie została i każdemu właścicielowi labradora powiem, aby swojego psa też samego nie zostawiał. Na wszelki wypadek. I jako postscriptum dodam, że ja chyba jestem skundlonym pedagogiem, bo nie ograniczyłabym się do słownych inwektyw, tylko naprałabym po mordzie wszystkich trzech razem i każdego z osobna!

Jaki z tego morał? Prawdziwy labrador (mówię o charakterze, a nie o papierach!) nie jest ani nianią do dzieci, ani groźnym zabójcą. Niewtajemniczeni: na widok labradora miękną w kolanach, szczękają zębami, a włos jeży im się na głowie. Wtajemniczeni pozornie: traktują labradora jak malutką (ewentualnie nieco większą) puchatą kuleczkę (reklama dźwignią handlu!), nie mając świadomości, że zabawa z rolką papieru toaletowego to nie wszystko, na co labka stać. Wtajemniczeni prawdziwie: rozumieją, że są to duże, wszystkożerne psy, łagodne, pozytywnie nastawione do świata, chętnie bawiące się z dziećmi, ale na zasadach ustanowionych przez dorosłych.

Labrador na groźnego zabójcę się stanowczo nie nadaje (no, chyba że chodzi o zamordowanie soczystego kawałka mięska, ewentualnie maskotki wypchanej watą), może jednak stać się groźny poprzez swoje gabaryty, ból, zły humor i przejścia z przeszłości. Nianią do dzieci też być nie może, z tych samych powodów. Pozwólmy mu więc być po prostu psem, czworonożnym człowiekiem, który choć mówić ludzkim językiem nie potrafi, to całym sobą – oczami, uszami i ogonem – przemawia do nas tak, jak to potrafią robić tylko kochające i kochane psy.

E. Frankiewicz

labradory

6 thoughts on “Labrador – niania do dzieci, czy groźny zabójca?”

  1. Świetny tekst 🙂 jako posiadaczka dwóch biszkoptowych szczęść podpisuję się wszystkimi łapami 😉

    1. proszę o szybki kontakt poniewaz opiekuję się teraz tym psiakiem w innym kraju, mogę zadzw mój nr +48500721229. ten piesio chyba tęskni za swoimi, a ja nie ukrywam, że trochę boję się jego gabarytów…

  2. A ja nie do końca się zgadzam. Mój labek, który nie był bity i był od małego szkolony, jest agresywny. Behawiorysta twierdzi, że w naszej okolicy już parę labradorów było agresywnych (w stopniu znacznym), ale sam nie rozumie dlaczego o tym się nie mówi.

  3. mój labrador jest miły i sympatyczny, ale obcy nie maja szans na dojście od furtki do drzwi… pilnuje zawzięcie swego podwórka. Już nie jednego intruza boleśnie potraktował, a suka położyła owczarka, który się na mnie rzucił…

Skomentuj Xyz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *