Historia pewnej adopcji…
Przyjęcie do naszego domu adoptowanego psa poprzedziły kilkumiesięczne rozmowy, przygotowania i poszukiwania. Decyzja o adopcji była w 100% przemyślana i świadoma. I tak 7 maja 2019 r. minął rok odkąd zamieszkał z nami Carlo. Tylko rok, a tyle się wydarzyło.
Przywieźliśmy go z miejskiej przechowalni znajdującej się 120 km od domu. Z perspektywy czasu działanie trochę ryzykowne, gdyż podjęliśmy decyzję o adopcji tego konkretnego psa nie widząc go wcześniej na oczy. Jedyne informacje pochodziły ze strony pewnej organizacji prozwierzęcej i z kilku rozmów w personelem przychodni, która opiekowała się odłowionymi zwierzakami. Otrzymałam informację, że piesek ma około roku, jest zdrowy i łagodny. W sam raz dla początkujących labradorolubów.
Labcio odbywał kwarantannę przez 3 tygodnie. Pojechaliśmy po niego pierwszego dnia możliwego odbioru psa, ja i moi synowie, wszyscy równie podekscytowani. Po przybyciu na miejsce wręczono mi umowę adopcyjną i od razu podsunięto ostatnią stronę do podpisania. Już prawie podpisałam, gdy mój rozsądny syn przeglądając na szybko treść umowy wskazał mi palcem: „pies ok. 5 lat.” Zapaliła się czerwona lampka. Poprosiłam o przyprowadzenie psa. Wolontariuszka udała się do boksów na zapleczu przychodni. Wkrótce rozległo się rozpaczliwe ujadanie rozwścieczonego psa. Nie mogliśmy uwierzyć własnym oczom. Szczerze mówiąc byliśmy przerażeni. Dziewczyna z trudnością mogła utrzymać naszego wymarzonego laba na smyczy. Szczekał bardzo, ale na szczęście raczej na kumpli z boksów, niż na ludzi. Odważyłam się podejść do niego i pogłaskać. Wyglądał na zadowolonego. Synowie nie zdążyli podejść do psiaka, bo zza lady przypomniała o sobie zniecierpliwiona pani od dokumentów. „To bierze go pani w końcu, czy nie?” Poprosiłam o chwilę do namysłu – wszak zostałam dwukrotnie wprowadzona w błąd – ani łagodny, ani młodziutki. Zapytałam, czy chociaż naprawdę zdrowy. Zapewniono, że tak. Wyszłam z synami na dwór, na trzy cztery każdy miał podać swój wybór, tak lub nie. Wynik demokratycznych wyborów 3 x TAK. W międzyczasie przyszła pani doktor obejrzeć psa i stwierdziła, że ma około 2 lat. Potwierdziła, że zdrowy. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nikt go wcześniej nie oglądał.
W międzyczasie wolontariuszka zapewniła mnie, że to cudowny pies, a jego agresywne zachowanie wynika z tego, że cały dzień był zamknięty w małym boksie i tylko dwa razy dziennie wychodził na dwie minuty celem załatwienia spraw toaletowych. Podpisałam dokumenty, zapakowaliśmy psa do auta i ruszyliśmy do domu.
Podróż przebiegła idealnie, w domu i w ogrodzie też bez zarzutu – pies wyglądał na zachwyconego. Wszystko przebiegało cudownie do chwili, gdy zauważyłam, że Carlo trochę utyka. Potem była kąpiel, w trakcie której syn zlokalizował „coś” wbite w kulawą łapę Carla. Natychmiast udaliśmy się do weterynarza. Okazało się, że to stare szwy. Zapisaliśmy się na wizytę do ortopedy. Prześwietlenie oprócz śrutu w ciele wykazało stare złamanie, być może operację. Potem prawdopodobnie był kolejny uraz, krzywe zrośnięcie kości – psu z czasem groził paraliż, niezbędna była natychmiastowa operacja. Rozmowa telefoniczna naszego doktora z właścicielem przychodni, z której przywieźliśmy Carla nie była miła dla ucha. Pan szef wyparł się jakiejkolwiek odpowiedzialności za stan psa. Niemożliwe jednak, żeby badając psa nie zauważył urazu. A taką wiedzę powinien był nam przekazać. I tak 5 tygodni po przeprowadzce do nowego domu Carlo trafił do szpitala. Operacja była długa i skomplikowana, z przeszczepem kości, wszczepianiem prętów, śrub itp. Tytan to drugie imię naszego adopciaka. Potem długa rehabilitacja począwszy od mniej przyjemnej do tej całkiem ekscytującej w postaci pływania. W efekcie całkiem sprawna łapa, chociaż trochę krótsza niż pozostałe.
Dopiero po zakończonym leczeniu mogliśmy na poważnie zająć się wychowywaniem psa. Na początku nie umiał prawie nic: chodzić na smyczy, podać łapy, warować, reagować na jakiekolwiek komendy. Umiał tylko to, co labradory potrafią najlepiej: żebrać. I niestety zachowywać się karygodnie w obecności innych psów. Zyskał opinię psa agresywnego i po kilkunastu wizytach w przygodni w trakcie rehabilitacji wszyscy mieli nas serdecznie dość. Udało nam się znaleźć cudowną instruktorkę. Carlo okazał się bardzo zdolnym i zaangażowanym uczniem, a jego agresja objawem strachu. Przy odpowiednim podejściu pies zamieniał się w łagodną owieczkę po kilkunastu sekundach.
To długa historia jak na jeden rok. Za nami bardzo ciężkie chwile. Ale nie żałujemy naszej decyzji. Prawdopodobnie udało nam się uratować życie naszego ulubieńca, schronisko raczej nie znalazłoby środków na leczenie i musiałby zostać poddany eutanazji. Nie wszystkie problemy udało nam się rozwiązać, spacery miejskie są nadal nie lada wyzwaniem, ale nie poddajemy się, pracujemy i na pewno w efekcie damy radę. Żaden z kłopotów nie zniechęcił nas do Carla, wprost przeciwnie, trudności scementowały naszą wzajemną miłość. Największy sceptyk adopcji psa nieznanego pochodzenia jest teraz najukochańszym panem naszej pociechy. Nasz labiszonek z wzajemnością rozkochał w sobie całą rodzinę, sąsiadów i znajomych, od bobasów, aż do babć. Gdy nie ma trosk jest radosny jak szczeniak, gdy ktoś zachoruje czuwa przy łóżku (albo na klacie pacjenta), gdy ktoś wyjedzie tęskni, aż żal patrzeć, a gdy ktoś wraca mało nie wyskoczy ze skóry ze szczęścia. Pies prawie idealny: nie niszczy (nie licząc kilku zmasakrowanych kapci, czy wygryzionej dziury w firance w oknie na schodach, poniekąd uzasadnionej, bo umożliwiającej lepsze patrolowanie podwórka i ulicy), bez problemu zostaje sam w domu, zachowuje czystość, choć raczej wcześniej nie mieszkał w domu, nie boi się już tupnięć, czy podniesionej ręki (wcześniej kładł się, nakrywał łapami i zamykał oczy), je z miski jedynie po komendzie „proszę” (przemilczamy to co czasem zwędzi ze stołu w międzyczasie). Oprócz łapy, która dokucza po dłuższym spacerze okaz zdrowia. Tylko ten strach przed psami…
Pomału nadchodzi czas, żeby poszukać Carlowi towarzyszkę dalszego życia. Tym razem jednak nie obejdzie się bez przynajmniej kilku wcześniejszych wizyt towarzyskich, bo niezbędnym warunkiem będzie całkowita wzajemna akceptacja obu psiaków. Jedynym słusznym sposobem powiększenia naszej rodziny będzie adopcja, najlepiej spokojnej ułożonej labradorki, która w miarę potrzeby ujarzmi chwilowe awanturnicze zapędy naszego Carla. Bo kogo, jak kogo, ale kobiet Carlo słucha.
Oprac. Ewa W.
JESTEŚCIE WSPANIALI!!!!
Jaka cudowna poruszająca historia! Dziękuje Wam, że jesteście, tacy ludzie przywracają mi wiarę w człowieczeństwo?Karlosik jest przepiękny i musiał przejść piekło, które Wy przekuliście w niebo, w psi raj na jego skrawku Ziemi. Wszystkiego dobrego dla Waszej całej super psio – ludzkiej rodzinki!
Jesteście naprawdę wspaniałą rodziną
Piękna historia!!! Popłakałam się <3 Dziękuję Wam cudowni ludzie, którzy uratowaliście to cudo 🙂 Też mamy takiego uratowanego od niedoli bidoka, nasz dziadzio ma 12 lat i jest niewidomy, ale dałabym się za niego pokroić, kochamy go strasznie. Warto dawać miłość zwierzakom, one doceniają ją najbardziej 🙂
Genialna historia, podpisuje się pod wcześniejszymi komentarzami jesteście Państwo Wielcy ! Ogromne słowa uznania!! Widać że piesisko szczęśliwe. Zaraz widać podejście ludzi co mają serce do zwierzaka, ale nie psują charakteru jednocześnie. Pozdrawiam serdecznie wszystkich i wszystkiego dobrego ??
Jestescie WSPANILI ze nie daliscie sie przeciwnosciom, moj szczunek! Zycze Wam wielu wspolnych wspanialych lat. Mam 3 adopciaki to naprawde daje ogromne szczescia